Kucharzem wielkim pewnie nie jestem (177 cm dla przypomnienia) ale będąc sam na własnym garnuszku, pragnę go czasami napełnić strawą własnoręcznie, bez niczyjej pomocy przygotowaną. Nie do końca własnoręcznie, bo świnek nie hoduję, jajek nie znoszę (ale lubię), nie mam kopalni soli, nie piekę bułek (pomińmy składniki, bo nie dojdę do sedna), nie uprawiam pieprzu ani cebuli. Cebulę nie bez kozery wymieniam na końcu… Dodaję też sporo wegety, ale się nie przyznaję bo wszystkie gospodynie prowadzące tzw. zdrowy chów pewnie by mnie wyklęły… „ Słynne Mielone Gajowego” tak brzmiało dzisiejsze dzieło. Gajowy – zapomniany przydomek nadany mi ongiś przez moją byłą ex wife a obecną My True Friend mieszkającą na stałe w Manchesterze.
W tak zwanym międzyczasie postanowiłem nieco się ukulturalnić ( odhamić dla prostaków – a co!!!) więc znalazłem koncert, na który zamierzałem wieczorem się udać. Z opisu wykonawcy – The Nigdhtwatchers wiedziałem, że zapowiada się balladowo-liryczny wieczór z gitarą i pianinem w tle.
Aby nastroić się odpowiednio, po krótkich poszukiwaniach znalazłem coś odpowiedniego na niezawodnym you tube. Norah Jones! Nazwisko wszystkim dobrze znane, ale czy twórczość? Tez przyznaję, że nie znam. „Come away with me” to tyle co znałem, z racji (wstyd się przyznać) wykonywania tego kawałka jako pierwszego tańca młodej pary. Tu musze się pochwalić: moja córka wykonywała go z bliską oryginału skutecznością, ale wolała to zamienić na pewniejszy chleb (choć obcy) i wynajmuje firmom biura w Belgradzie… no ale o tym innym razem, bo nie dojdę…. do sedna oczywiście.
Nie wiedziałem że Nora jest taka liryczna! Podczas dodawania składników ciepło mi się robiło na duszy słysząc jej słodki głos(ale zimno między palcami, bo mięso było zmrożone) i cóż muszę przyznać, że nie omieszkałem zerkać w ekran bo Norah bezwzględnie piękna jest… Przyprawiłem to niestety jednym jajkiem na podłodze i dodaniem zbyt dużej ilości wegety. Trzeba było wybierać wegetę palcami. Ale co tam taka kobieta warta nie jednego jajka… nie wspomnę o wegecie. Wzruszenie moje wzrosło przy kolejnych kawałkach przypominających ballady westernowe, gdzie Ona na zawsze żegna się z Nim i w dodatku nie zjedli razem moich mielonych. W pewnym momencie wzruszenie moje osiągnęło apogeum. POPŁAKAŁEM SIĘ . Tak. Rzewnymi wielkimi łzami, kiedy to przyszła kolej na …tartą cebulę. Przestałem wtedy zerkać na Norę obawiając się o moje cenne palce trzymające niepewnym uchwytem wymykającą się niesfornie cebulę i uważnie obserwowałem jak opuszki nieuchronnie zbliżają się do ostrych, powyginanych krawędzi blachy, z której zrobiona była tarka (wszak gram!!!). Na szczęście moje łzy nie były powodem przesolenia mielonych, a palce pozostały w całości. Kiedy Norah lekko przyspieszyła zrobiła to w idealnym momencie. Akurat przyszedł czas na formowanie kotletów. Przy lekko jazzującej gitarce nie przeszkadzał nawet ostry zapach cebuli, który wg przepisu mojego guru od gotowania – ojca, powinien być zastąpiony cebulką przesmażoną. Formowałem jak w transie jakbym grał najszybszą solówkę na gitarze i w końcu finał. No może półfinał. 27 pięknych „ Słynnych Mielonych Gajowego”!!!. Czas na smażenie . Nora jeszcze się produkowała, kiedy po ok. 20 min smażenia czułem się jak pot spływa mi po plecach kierując się w kierunku …działania grawitacji, a ja po seansie kuchennej sauny zasiadłem do obiadu. Nadmienię, że jestem zwolennikiem tradycyjnej kuchni. Obiad (właściwie drugie danie) składał się z ziemniaczków posypanych zieloną natką, grzybków w occie – pycha, robionych przez moją Macochę (co za głupek wymyślił to słowo) – wspaniała kobieta, oraz z 3 szt. Słynnych Kotletów Gajowego. Całość polana tłuszczykiem, spokojnie – znikoma ilość. Gdy Norah skończyła – koncert trwał ok. 50 min, ja zacząłem koncertować na talerzu. Jako że moje mielone są wielokrotnego użytku, pozostałe 24 postanowiłem zamrozić po 3 szt. w woreczku, co daje 8 obiadów jednoosobowych, lub 4 dwuosobowe, lub 3 trzyosobowe i oczywiście 2 obiady dla pełnej czteroosobowej rodziny. Odtąd wiem, że liczba 24 jest uniwersalną liczbą dla „Słynnych Mielonych Gajowego”.
Na koncert dotarłem z lekkim opóźnieniem, po drodze usilnie próbując zabić zapach cebuli, który unosił się z moich rąk. Krem nie pomógł, mimo, że wcierałem go ryzykując życiem (kierownica się ślizgała) Koncert się odbył, ale odruchowo ciągle podnosiłem ręce, czy aby może zapach sobie poszedł.
Nie poszedł. Teraz myślę, że zapach cebuli nie może iść w parze z uniesieniami artystycznymi…
Nie było powtórki z Nory Jones… A ojciec zawsze mówił aby cebulkę najpierw przesmażyć…
Jest dobrze…Blue mondey się powoli kończy… Poniedziałek, ale mimo wszystko piękny…Lubię taką jesień….Ha ha…przez tą pisaninę robię się sentymentalny…a może przez mój wiek…to już gorzej…starzeję się, kryzys wieku średniego …pewnie mam symptomy, ale je ukrywam pst…nie mówić nikomu. Podobno gdy facet nie odróżnia czy idzie 20stka 30stka czy 40 stka to znaczy że już go dopadł…he he …Ja przyznaję, niejednokrotnie się gubię w wieku kobiet, które poznaję….z resztą często mam wrażenie, że one nie do końca są szczere co do swojego wieku…Wiek kobiety – jeden z najtrudniejszych tematów świata…dla obu płci. Bo kobiety w zdecydowanej większości nie chcą się przyznawać, a dla facetów to niezręczny temat, bo można urazić, albo gdy się jest zbyt szarmancki przesadzić w drugą stronę…Dla mnie jedno z najtrudniejszych pytań zadanych przez stojącą przede mną kobietą : no powiedz, ile mam lat? Dramat , co odpowiedzieć…szczególnie kiedy widzę “kurze łapki” i lekką dodatkową fałdkę pod brodą. Dla mnie jest o tyle gorzej , że będąc szalenie szczerym człowiekiem, często zapędzam się w szczerości do granic braku taktu i obycia…Tak ,tak . Przyznaję, zdarza mi się mieć język wymagający przyciśnięcia go haczykiem do rozgrzanego blatu… Wprawdzie mamusia usilnie starała mi się w dzieciństwie wtłoczyć zasady savoir-vivre’u (trochę to trwało zanim skopiowałem oryginalną pisownie) ale przez moje wrodzone gadulstwo (znowu się przyznaję do wad – chyba dzień spowiedzi) czasami palnę coś zanim przemyślę… Tak było gdy poznałem kobietę, z którą umówiłem sie na randkę i …było super , wszystko ok, pierwszy pocałunek, motyle w brzuchu , super konwersacja na wysokim intelektualnym poziomie, do czasu kiedy nie palnąłem jednego stwierdzenia…. Wstydzę się je powtórzyć, bo rzeczywiście było nietaktem, ale z kontekstu rozmowy miało wynikać, że jest kobietą już z pewnym życiowym doświadczeniem, zamiast tego palnąłem, że uwaga!!!:
” nie jest już pierwszej młodości” !!! I nagle rozpętała się burza. Burza tak duża, że motyle szlag trafił , intelektualny czar prysł, a o pocałunkach mogłem już zapomnieć. Zapomnieć nie na tej randce, ale na zawsze!!! Owa kobieta była tak urażona, że pomimo moich usilnych i wielokrotnych przeprosin, tłumaczeń, zaklinania się, że jest absolutnie dla mnie super młoda (miała 34 lata) co przy moim wieku było oczywistą oczywistością, ze innego tematu już nie było tylko JAK MOGŁEM TAK POWIEDZIEĆ. Wiem, wiem, miała rację , ale miałem nadzieję ,że po pewnym czasie jej przejdzie… Po miesiącu dała się namówić na kino i już miałem nadzieję, że jej przeszło. Wielki błąd. Nie przeszło…Później pozostał kontakt telefoniczny, a teraz jesteśmy na poziomie pisanego skypa…Może i dobrze, że tak wyszło, bo jednak lubię ludzi z o wiele większym dystansem do siebie i rzeczywistości. Ale wiem, wiem Gburem jestem. Ale w pełni świadomym…
No i tyle….żyła, była szczęśliwa, sławna, kochana przez męża i ….juz jej nie ma…Ania Przybylska… Już wszędzie trąbią… Nigdy nie mogę się pogodzić gdy odchodzi ktoś w kwiecie wieku… Zawsze czuję się wtedy beznadziejnie…Wszystko traci sens, bo przecież za chwilę może mnie to spotkać i wszystko się skończy. Nieuleczalna choroba to jest jedyna rzecz, której tak na prawdę w życiu się boję…i starości, kiedy będę na czyjejś łasce…Robię wszystko w życiu aby nie dopuścić do żadnej z tych złych rzeczy… Ale czy mamy na to wpływ. Pewnie niewielki, zważywszy na to ilu moich znajomych i przyjaciół już odeszło…Aż trudno już zliczyć… W tym były trzech facetów, o których pomyślałem dopiero, kiedy odeszli ,że byli moimi prawdziwymi przyjaciółmi… Tak mi przykro, że nigdy im tego nie powiedziałem… A przyjaciel to dziś towar deficytowy… Wszyscy na około mówią , że ich mają wielu… A tak naprawdę rzadko mogą to skonfrontować z rzeczywistością… Może i dobrze…
Zawieść się na kimś to wielce przykra sprawa…a tak wydaje nam się ,że mamy wielu oddanych przyjaciół. I niech tak zostanie, bo oznacza to tylko, że nie mamy prawdziwych kłopotów…Śmieszne…ale tylko prawdziwe kłopoty pokażą nam prawdziwych przyjaciół… Wracając do aktorki…to wiedziałem o tym wcześniej, że to już koniec. Moja bliska znajoma pracuje z lekarzami w Bydgoszczy i w środowisku było wiadomo, że Przybylska leży w Centrum Onkologii w Bydzi…Przynajmniej leżała. Wiedziałem od niej , że to już koniec i znałem wyrok… Wczoraj na weselu nawet o tym wspomniałem, że niebawem ogłoszą wszem i wobec… Ale i tak mi smutno…Człowiek zawsze jednak się łudzi… do końca…Byłem w kinie, zaliczyłem Religę. Warto było…Też się wzruszyłem, bo znam szpital z tej drugiej strony, kiedy się tam przebywa…Ponad miesiąc leżałem na oddziale kardio- toraco chirurgi w Poznaniu. Miałem 14 lat…i pamiętam ten inny świat ludzi chorych i mających nadzieję.. Też byłem operowany, ale to inna historia.
Pamiętam tylko tę odmienną rzeczywistość, gdzie nie dochodzą do nas kłopoty dnia codziennego, a nawet jeśli dochodzą nie są one zupełnie istotne… Liczy się tylko jedno, czy operacja się uda i czy wszystko będzie ok. Przebywałem z tymi ludźmi i jako młody człowiek chłonąłem atmosferę strachu i zagrożenia o własne życie. Pamiętam jak mocno przezywałem, kiedy dzień w dzień rano, ok 9 00 słyszałem terkot wózka przewożącego zwłoki po całym poprzednim dniu i nocy…Przeważnie trzy , cztery terkotania dziennie. To była bardzo duża klinika … I pamiętam jeszcze jedno…Jak dzień przed moją operacją docent Poniżyński (nazwisko pamiętam do tej pory – dusza człowiek) operował pacjenta przez kilkanaście godzin. Tak się wtedy bardzo bałem , że będzie zmęczony i mnie źle zoperuje..Ja żyję i mam się dobrze…a tamten pacjent zmarł po kilku dniach.. Wystarczy tych smutków….
Piątkowe sierpniowe popołudnie. Gorąco… Wejście od strony peronu zmusza nas do obejścia dworca. Ze strachem spoglądamy na straszydła ruin byłej hali sportowej. Obawa , że coś się obsunie wzrasta przy szczytowej ścianie dworca. Korzenie niechcianej brzózki wgryzają się miedzy zmurszałe cegły, których kilka spadło i wraz z tynkiem obnażają wnętrze grubej ściany… Brzózka nie dba o rewitalizację…
Dochodzimy do wejścia. Nagrzane peronowe chodniki niemalże parzą podeszwy…
Odnowiona sala dworca powoli zapełnia się . Zaproszeni goście wachlując się czym popadnie (choć jeden wachlarz prawdziwy), zasiadają na „plejadę” różnych krzeseł… Gęste wilgotne powietrze zabija wyjątkowość chwili. Sala pięknie odnowiona, choć przymrużam oczy, aby nie widzieć szczegółów… Zasiadamy w pierwszym rzędzie obok wielkiego jegomościa, który oddycha jakby miał astmę… Cóż… Ja nie mam i też tak oddycham…
Z akademickim opóźnieniem zaczyna się oficjałka. Burmistrz podczas kwiecistej przemowy przybliża postać patrona Edwarda. Podobno Stachura bywał tu i może czerpał inspirację między kolumienkami, które w dolnej części pomalowano imitując kolor i strukturę drewna… Może to i ładne…
Włodarz odsłania pamiątkową tablicę patrona w asyście przepychających się kamerzystów. W teleekspresie będzie zajawka!
Koncert zaczyna się od poetyckich utworów w klimatach melancholijno-depresyjnych. Jegomość obok sapie… Czuję strużkę potu na plecach zmierzającą w kierunku … działania grawitacji. Kobieta za nami dumnie wachluje z gibkością godowego motyla … Przechylam głowę do tyłu, może załapię zbłąkany podmuch. Pozamykano wszystkie okna od strony peronu… Że też od razu nie domyśliłem się dlaczego… Sapanie obok nasila się… Walka o oddech trwa…
W przerwach między utworami artysta snuje opowieść o beznadziejności naszych czasów… Trafia w klimat… Robi się smutno… Gość obok złapał się za twarz … Sapanie osiąga apogeum… Boję się , że zejdzie… Nie schodzi, ale po chwili… wychodzi… Mięczak… Reszta daje radę…
Kolejny apatyczny kawałek… Ale co to …czuję drżenie w stopach… Chyba za dużo kawy…. Nie !
To za oknem przemyka towarowy… Trochę jak w 5D… Zamknięte okna odgradzają od huku… i powietrza… Kobieta z tyłu przestała wachlować… Zdzira… Kleję się … Pot szczypie w oczy… Powoli przestaję słuchać, przyglądając się przemoczonej koszuli artysty. Wiceburmistrz śpiewa, ale też jest mokry… Prawdziwa demokracja! Ktoś nie wytrzymuje i otwiera drzwi od strony peronu… Ze sceny powiało …ale tylko optymizmem… Złapałem drugi oddech… O! Coś nowego: artysta się uśmiecha… Wznosi się na wyżyny poetyckiego uniesienia… Zawiesza głos delektując się ciszą…
” Pociąg osobowy z Kutna do Torunia wjedzie na tor przy peronie pierwszym…”- dobiega z zewnątrz, jakby z zaświatów… Artysta nawet nie drgnie. Prawdziwa twarz pokerzysty …Po chwili snuje dalej opowieść… Pełna profeska!
Dziwny koncert, kiedy to pierwszy bis jest w połowie koncertu… W drugiej przenosimy się w bieszczadzkie klimaty piosenki turystycznej… Artysta jest mocny, choć raz wspomniał coś o klimatyzacji… A może mnie się przesłyszało… „Głodnemu chleb na myśli”… Publiczność śpiewa z Artystą! .. Stanęła na wysokości zadania… Zwyciężyła wysoka kultura !
Pamiętam jak z kumplami przychodziliśmy tu, na dworzec do baru na bigos, po koncertach słynnej ongiś Aleksandrowskiej Gitariady, która odbywała się w pięknej , akustycznej i przystosowanej do wszelkich występów estradowych sali widowiskowej Aleksandrowskiego Domu kultury…
To już historia , acz miła.
Tak na marginesie…
Rada Miasta Aleksandrowa Kujawskiego w głosowaniu (praktycznie jednogłośnie) zabezpieczyła w budżecie 2017 r. na poczet wkładu własnego na remont sali widowiskowej MCK kwotę w wysokości ponad 600 000 zł. Burmistrz mając do wyboru dotację na rewitalizację sali lub dworca, wybrał to drugie… Tyle może Rada Miasta.
Dziękuję za dobre rady kulinarne… Cieszę się, że Ci się spodobało moje pisanie droga M(?).
To co ostatnio pisałem było skutkiem odrzucenia mojej adoracji przez pewną kobietę… I pisałem codziennie… do niej…Też się jej bardzo podobało….Takie było moje założenie, że tak długo będę pisał, aż się niewiasta przełamie i ze mną umówi… Wytrzymałem tylko dwa tygodnie… Wiem, trochę krótko… Może gdyby bardziej mi na niej zależało powstałoby dzieło mego życia!!!
I bym dostał Nobla…albo…Jobla…Sorry…
tak się zrymowało, a jak się zrymowało,
to powtórzę , że jej się podobało…
ale tylko moje pisanie…
już nie moje gadanie,
bo telefonów moich nie chciała odbierać…
i nie warto już było wybierać…
jej numeru oczywiście ..
bo tak było rzeczywiście,
że z niewiadomych przyczyn nie chciała
się ze mną umówić a miała…
Poprawiłaś mi na wieczór nieco humor droga M… Broń Boże nie jestem smutasem, ale ostatnio samotność daje mi się we znaki…Nie nie…nie użalam się nad sobą, bo to mój wybór, ale tak mi ostatnio jakoś smutno… Może pogoda, może brak słońca, KWŚ … Guzik prawda… po prostu brak miłości i tyle… Cóż przyznaję to, choć może to niemęskie … Jestem typem samotnika, ale jestem też normalnym człowiekiem, a człowiek został stworzony (jeśli..) jako istota stadna… No niby miałem już stado… ( żona gdzieś się zapodziała , a córka wychodzi w przyszłym roku za Serba) i z przyczyn leżących po stronie jej wybranka woli Belgrad niż Toruń… Po drodze (życiowej) dołączałem do innych stad… Dwa czy trzy razy… Na dłużej i na krócej… Przeważnie na dłużej… ale jakoś opuszczałem te stada i znów pasę się sam… Aha, to już wiesz z opowiadania… Dziś pasłem się znów muzycznie (wszak jestem muzykiem – przypisek autora)… Aby zrobić „ coś” w weekend wybrałem się na zespół IRA akustycznie – do pięknego miasta nad Wisłą i Brdą … Do Pubu Jack na Długiej…. Zapewne odwiedziłaś ten przybytek… Nie przepadam za IRĄ , ale z powodów osobistych dałem się lekko sprowokować przez moją byłą już partnerkę życiową, która o koncercie poinformowała wszechświat na niezawodnym FB. Cha !!! Nomen omen . Brakuje tylko jednaj literki i będzie FBI… Czy to przypadek? Teraz mi to przyszło do głowy… Może przesadzam, wszak nie jestem zwolennikiem teorii Wielkiego Spisku …a jednak…
Za IRĄ nie przepadam, ale pomyślałem, że akustycznie ich ballady mogą fajnie zabrzmieć, a Gadowskiego wokal raczej mi się podoba… Podobał – gdy miał tę swoją chrypkę… a ostatnio coś mu się stało i zniewieściał na starość… Może przesadzam…
Zacznę od początku… Najsampierw (jak mawiał mój dziadek Miecio) mój GPS zwariował i powiódł mnie o kilometr dalej od pubu i choć skojarzenia miałem dobre, to jednak go posłuchałem lądując na parkingu z drugiej strony starówki… Nic to (jak mawiał imć Wołodyjowski). Ponieważ trochę na co dzień biegam, ruszyłem chwacko poprzez główną ulicę bydgoskiej starówki do Jacka, wpadając lekko zdyszany i spóźniony już ok. 15 min. Ale się nie martwiłem, bo koncerty tradycyjnie zaczynają się „akademicko”… Nie spodziewałem się takiego klaustrofobicznego pomieszczenia, choć wnet przypomniałem sobie że już tam kiedyś byłem i… nie zostałem. Chciałem jak najszybciej kupić bilet i ruszyć na salę gdzie zaraz miał zacząć się koncert. Tu mały zgrzyt. Kolejka, bo pani, która miała sprzedawać bilety bardziej była zajęta nalewaniem piwa niż sprzedażą powyższych, choć inne piękne panie z obsługi stały obok i plotkowały… Spokojnie Ryś, koncert jeszcze się nie zaczął… Bilet zakupiłem ( o cenie gentelmeńsko nie wspomnę). Udałem się do szatni, gdzie kolejne zaskoczenie, kolejka nr dwa jak po wędlinę za komuny… Więc nie mam wyjścia i stoję …Koncert się zaczął… słyszę jak perka już pracuje… Ale cóż… To kompletnie nie robi wrażenia na szatniarzu, który maksymalnie wyluzowany zwraca bardziej uwagę na swój pełen luz i napięte mięśnie ( widać ,że siłka to jego żywioł ) niż na garderobę gości. Chyba się starzeje bo jakoś wszyscy cierpliwie czekali tylko ja miałem „gorące kamienie w portkach”… Staram się być obiektywny… o przepraszam kilka osób mnie poparło , że facet się grzebie… Gdy łaskawie z wielką gracją i mozołem zawiesił moją kurtkę na haku ni stąd ni z owąd złapał mnie za nadgarstek i prawie siłą wymalował mi nr haka w miejscu gdzie samobójcy podcinają sobie żyły.. Na szczęście pisak był miękki i krew się nie polała. Z biletem w dłoni doszedłem do bramkarza (rzucał się , ale tylko w oczy), który po raz drugi złapał mnie za nadgarstek i tym razem założył papierowa obrożę z napisem koncertu… lekko się wystraszyłem spodziewając się, że za chwilę inny bramkarz przebije mi ucho i założy kolczyk, jak krowie u weterynarza, ale jednak nic takiego się nie stało i powoli zszedłem na dolną salę gdzie trwał już koncert. Tu czekały na mnie kolejne atrakcje… CDN
Droga M jest już późno…1: 00 jeśli chcesz przeczytać resztę daj znać. Nie dała…
KIEDY ZAGRAŁO W DUSZY PIERWSZY RAZ…
Wielce zastanawiające jest czy człowiek rodząc się, odczuwa od razu otaczającą nas zewsząd muzykę. Pewnie były już robione na ten temat badania i naukowcy (zapewne amerykańscy) więcej lub mniej na ten temat wiedzą.
W naszym wypadku (moim i brata) nie wyssaliśmy zamiłowań muzycznych wraz z matczynym mlekiem, choć talenty rodzinne były. Pozostały jednak w zarodku i rozkwitały tylko przy większych i mniejszych familijnych spędach. Jakimś jednak trafem, nie wiem czy za sprawą tzw. Siły Wyższej, albo układu gwiazd (nie tych w Party, czy Show), albo przeznaczenia (czytaj: przypadku) gdzieś od wieku komunijnego zbiegającego się z późnym komunizmem, wraz z bratem przejawialiśmy nieodparte chęci prezentowania (popisywania się) naszych wątpliwych (jeszcze wtedy) artystycznych (cóż za wielkie słowo) dokonań (zamierzeń). Efektem tego nie był wprawdzie upadek komunizmu, (komunię przyjęliśmy z pokorą) ale połamanie kilku stołów (scen niedoskonałych) zniszczenie sterty płyt (analogów) igieł gramofonu Bambino 3 (może 4) podczas naszych występów, kiedy to sprowadzaliśmy całą ferajnę rówieśników do naszego M4 ze wszystkich kondygnacji osiedlowego czteropiętrowca. A było to możliwe dzięki rodzicom , których tolerancja była podszyta nieodpartą pasją brydżowych zmagań , które to odbywały się do późnych godzin nocnych (wczesnych rannych) u ich przyjaciół w pobliskim Ciechocinku. Chata więc była wolna i mogliśmy z mieszkaniem robić co „dusza zapragnie”, byle by po powrocie staruszków wszystko było z powrotem na swoim miejscu.
Niech żyją tolerancyjni rodzice zamiłowani w brydżowych zmaganiach. Zawsze wracali późno i nigdy nie było śladu po kolejnych domowych „koncertach”. Wprawdzie to było tylko nieudolne naśladowanie ówczesnych gwiazd: Africa Simone, zespołu Christie, Boney M – wszystko na pocztówkach dźwiękowych (młodszych odsyłam do Wikipedii), ale radocha była i bakcylek został subtelnie wciągnięty (to się wtedy wciągało).
Tak nie do końca świadomi naszych pasji, dotrwaliśmy do wieku późnopodstawówkowego, kiedy to dziecięca sielanka trwała okrągłych osiem klas. Mniej więcej wtedy, kiedy pełnia wolności „Solidarności” miała się już niedługo skończyć brakiem „Teleranka” doznałem olśnienia słuchając po raz pierwszy w życiu brzmienia gitary „na żywo”. Nie było to może zbyt wielkie wydarzenie artystyczne, bo usłyszałem je na komunijnym przyjęciu chrześniaka mojego ojca, który mimo, że małolat (8 lat), potrafił już zaakompaniować Bonnie Tyler –„It’s a Heartache”. Nie znałem wprawdzie znaczenia tytułu tej piosenki, a Jacuś raczej śpiewał to po „norwesku”. Jednak ból serca zawsze już trwał, kiedy długo nie słyszałem gitary …
Dalej wszystko potoczyło się jak w kalejdoskopie: wszystkie wtedy zaoszczędzone pieniądze przeznaczyłem na najtańszego Defila – słynna polska marka, i razem z pukającym się w czoło tatusiem udaliśmy się na toruńską ul. Mostową w celu zakupu owego dzieła sztuki lutniczej. Przez najbliższe kolejne miesiące zachowywałem się mniej więcej tak jak na lekkim haju , a dokładnie zamykałem się w pokoju na kilka godzin i mimo, że nie umiałem nawet nastroić gitary, brzdąkałem nieprzerwanie dopóki rodzice nie przywołali mnie do porządku prosząc na obiad tudzież nakłaniając mnie do nauki.
Równolegle do mojego nałogu, rozwijało się uzależnienie mojego brata (brachola, brejdaka), ale instrument wybrał sobie nieco bardziej „szkodliwy” dla otoczenia. Od małego przejawiał niepohamowaną potrzebę walenia we wszystko co wydawało ciekawe, a przy tym głośne dźwięki. Choć wszelakie kuchenne naczynia miał na swoim wyposażeniu, to wolał jednak bardziej wysublimowane brzmienie. Producent szachów magnetycznych z małymi namagnesowanymi figurkami nigdy się pewnie nie dowie, że jego szachy były przyczynkiem do otwarcia oczu, a właściwie uszu na perkusyjne brzmienie. Nic tak podobnie nie brzmiało do werbla, jak owe szachy zamknięte wraz z zawartością naśladującą charakterystyczny dźwięk werblowych sprężyn.
Odtąd ulubionym prezentem jaki pragnął otrzymać mały Zbyś były szachy. Jego gra w szachy była tak intensywna, że przerobił ich w ciągu roku ok. 8 kompletów, dopóki rodzice nie połapali się w zdolnościach jakie przejawiał ich starszy synalek…
Może C.D…………………N kiedyś
Nie mam weny do pisania…ale sobie obiecałem, że będę jednak coś klepał dzień w dzień..jak przestanę to będzie oznaczało dwie rzeczy: umarłem lub…i tu nie powiem bo nie mogę… Dlaczego? Bo każda tajemnica jest pociągająca…Taki jest ludzki charakter…Pewnie nie tylko ludzki, ale wszechzwierzęcy… Każde zwierzę jest czegoś ciekawe, przeważnie z powodu hmmm żarcia, albo bzykania….sorry za język, ale tak jest prościej…Człowiek ma jeszcze dwa powody: władza i pieniądze, co właściwie jest w tym wypadku synonimem( w sumie to też forma konsumpcji) i namiętność (czyli też bzykanie he he) . Łatwo udowodniłem jak niewiele różnimy się od zwierząt…Wiem wiem …jestem lekko mówiąc prostolinijny…Ale ciekawość to dobra cecha( poza tym pierwszym stopniem do piekła). Lekko spłycę i powiem cała ludzkość rozwinęła się dzięki tej cesze…Cesze…chyba dobrze odmieniłem… Mam znajomą polonistkę…muszę zadzwonić…Swoją drogą j polski jest prawie nieprzewidywalny w swoich odmianach..
Miodek pewnie by się ze mną nie zgodził…Bralczyk trochę prędzej…lubię gościa…zgodziłby się nie nie przez to, że go lubię ale chyba jest bardziej życiowy…Trochę bredzę, ale coś pisać trzeba.. Miałem dzisiaj dwóch gości u siebie. Jeden gość dość dobrze mi znany(brat), a drugi kumpel z miasta…Raczyli się u mnie polską gorzałką (z racji uprawiania zawodu mam jej pół lodówki w różnych najbardziej popularnych na weselach gatunkach). A z racji, tego że sam nie piję (niemożliwe? A jednak) wytrzymałem w ich towarzystwie jedną Gorzką Żołądkową i Pana Tadeusza. Tu muszę wstawić mały opis pijących: brat 175 cm ok 115 kg…Tomasz 185 myślę że zakres miedzy 120-140 kg. Więc Gorzka i Tadeusz nie stanowiły dla nich sensownej granicy. Poczem wyszedłem spalać kalorie na siłkę…Oczywiście jak łatwo się domyśleć początkowo wspólna konwersacja była bardzo spokojna i rzeczowa, z czasem jednak (czytaj z upływem) rozgorzała (nomen, omen) gorąca dyskusja ekonomiczno-polityczna, gdzie już sam
grunt jest dla Polaków niebezpieczny, a co dopiero pod wpływem wyżej wymienionych subtelnych polskich zdobyczy gorzelnianego imperium…Było głośno, wrzaskliwie a najciekawsze że godziliśmy się przy jednym. Z racji tego, że chciałem podejść do tematu dyplomatycznie wyszukiwałem co ciekawsze kawałki na you tube i mając dość skuteczną aparaturę odtwarzającą dźwięk, w najniebezpieczniejszych momentach dyskusji brutalnie przerywałem rozkręcając aparaturę na maksa…Był (min.) ACDC Pink Floyd, Yes, Rush, Dream Theater i dla lekkiego dysonansu Jamie Cullum (którego jestem fanem). Zamierzony efekt został osiągnięty!!! Panowie szlachta nie mogąc przekrzykiwać muzy słuchali upajając się ulubionymi kawałkami i później dyskusja znowu odbywała się w przyjacielskie,j artystyczno-dramatycznej atmosferze……Nie wiem tylko co działo się później, ale gdy wróciłem po godzinie z siłowni panowie szlachta w zgodzie, całując się i śląc sobie na wzajem same superlatywy rozeszli się spokojnie do swoich
domów, gdzie zapewne z tęsknotą wyczekiwały na nich ich wspaniałe tolerancyjne żony… Tu trochę minąłem się z prawdą, bo żona brata (nie wiedzieć czemu) kilka lat temu wyjechała do Hiszpanii…..W taki to sposób potwierdziło się wszechobecne hasło, że “muzyka łagodzi obyczaje” No dobra ….idę posłuchać Jamie’go…
Juz nie śpię…Jak zwykle po imprezie nie mogę długo spać. W domu byłem o 7 30 zasnąłem ok 8 00.. Jeszcze się parę razy budziłem, to ze zmęczenia…Trzy godziny snu i na razie wystarczy,,, Kryzys dopadnie jak zwykle ok 17 00. Droga z powrotem super choć bałem się szybko jechać (wyskakujące zwierzęta..) Państwo Młodzi i całe towarzystwo ujmując lakonicznie lekko obsikane …To miłe i zawsze dla mnie daje satysfakcje , choć to tylko wesele…z resztą kolejne… Jurij (saksofonista – nota bene rewelacyjny muzyk) ujmuje to tak: znowu sukces – nuuuudaaaaaa.. Ale lubię , kiedy wszystko gra…Prawie wszystko, bo znów (tradycyjnie) mały konflikt z bratem (bracholem, brajdakiem) …Nieważne. Było dobrze. Po drodze Jurijemu włączyła się faza na gadanie i nawet gdybym padał z nóg, to bym nie przysnął przy jego trajkotaniu…Jest udany! Nieważne, czy go ktokolwiek słucha, będzie nadawał do upadłego a (jak każdy Rosjanin) może wypić i nigdy nie pada…Ale bardzo go lubię bo świetny kompan,
pracowity człowiek i przede wszystkim super muzyk…Po drodze opowiadałem wrażenia z filmu Miasto 44. Byłem …he he nawet dwa razy, bo przedwczoraj miałem iść na Religę ale kina mi się pomieszały a w Plazie seans był dużo wcześniej…Ale nie żałuję, że poszedłem po raz drugi. ŚWIETNA PRODUKCJA. Myślę, że pod względem efektów można przyrównać nawet do “Szeregowca Ryana” Tak Tak… Kapitalne efekty specjalne, super scenografia (zniszczona Wawa) Niezła treść, choć trochę banalna o miłości. Wszystko to na tle Powstania Warszawskiego. Świetna gra aktorska, dobór aktorów – duża część nieznanych (jeszcze). Myślę, że powinien być nominowany nawet do Oscara. Kto wie , czy nie będzie… Szkoda tylko, że tak mało pokazane jest tło historyczno- polityczne.. Przeciętny Jankes kompletnie nie zaczai o co chodziło młodym Polakom z tym powstaniem. Pomyśli, że Polacy jak zwykle – z szabelką na czołgi. Ale zobaczymy. Może nominują ten film. Wracając do scen. Świetnie została wpleciona nowoczesna muza
Sporo elektroniki, trochę gitar i moim zdanie kompletny majstersztyk!!: piosenka Dziwny Jest Ten Świat – Niemena podczas ucieczki Stefana z atakowanego cmentarza.. Miałem ciary i to dwukrotnie. Ten film powinien zaliczyć każdy Polak czujący się Polakiem . Teraz (pewnie dzisiaj) zaliczę Religę czy „Bogowie” . Bardzo lubię Kota , a polubiłem go przede wszystkim za Riedla ze Skazanego na Bluesa… Widziałem zwiastun „Bogów”… Może być dobry… Trudne filmy , ale jak całe życie, które nie tylko składa się z łatwych scen…Wręcz odwrotnie…
To spadam do kina na 20 30 jeszcze trochę czasu… Nie lubię tego stanu ducha po przepracowanej imprezie, kiedy jestem trochę jakbyś dostał młotkiem po głowie he he. ale ja jak zwykle mam ADHD i muszę gdzieś jechać Nosi mnie. Nie rozumiem ludzi , którzy mówią, że się nudzą.. Nie wiem co to znaczy…jaka piękna pogoda…Często nawet nie zdajemy sobie sprawy jak na nas to działa…
Zeżarłem parę kanapek ulubionych…grzanki z almette i wędzonką łososiową… Jestem najedzony, zadowolony i jadę się odprężyć.. Niewiele rzeczy pozwala mi zapomnieć o teraźniejszości. Dlatego chodzę do kina. Często sam…Tam musze patrzeć i wczuć się w film…W domu nigdy nie mogę …Zawsze maile i inna internetowa grzebanina…Jestem mistrzem w przeganianiu się z własnymi myślami…Kiedyś dojdę do prędkości światła…Wtedy wejdę w czarna dziurę i cofnę się o np. 20 lat…byłoby super… Mieć 27 z tą napełnioną doświadczeniami głową. Jak ja bym przeżył inaczej życie…Dobra bo się rozczulam, a tak na forum nie wypada…Wypada teraz wypaść ..Tym bardziej wypada bo nie pada…Bez sensu, ale się rymuje…i po co się konfuduje…Idiota ze mnie. he He
Jaki świat byłby ubogi, gdybyśmy nie czuli smaków i przede wszystkim zapachów, bo smaków rozróżniamy kilka, natomiast zapachów kilkaset i oczywiście potrafimy rozróżnić jeszcze ich mieszaniny. Ale myślę, że większym fenomenem naszej świadomości, a właściwie chyba też podświadomości jest to, że właściwie każdy wyczuty przez nas zapach z czymś nam się kojarzy. Oczywiście mowa tu też o antyzapachach czyli po prostu smrodach… Nie jestem w tym specjalistą, więc pokombinuję sobie po swojemu. Zacznijmy od tego, że zapachy (smrody) zawsze były kiedyś pierwsze. Od kiedy zaczęła się historia każdego z nas, zapachy były z nami zawsze i wszędzie. Oczywiście smrody również i chyba dobitniej potrafiły nas atakować od małego… Najpierw naszymi smrodami atakowaliśmy naszych kochanych staruszków, dla których nasza kupa miała inny wymiar i zapach. Sam pamiętam, jak cieszyliśmy się kiedy kupa naszej córeczki była odpowiedniej konsystencji i koloru (każda mama wie jak to wygląda). Smrodu prawie się nie wyczuwało, najważniejsze , że kupa była jak trzeba. Ja mam jeszcze jedno skojarzenie, lekko mówiąc traumatyczno-klaustrofobiczne, kiedy musiałem po całodziennej pracy spierać owe piękne kupki z tetrowych (w tamtych zamierzchłych czasach) pieluch, zamykając się u teściowej w małej łazience, gdyż wg niej pralka zbytnio by się zużywała… Teraz wydaje się to absurdalne, ale tak było i chociaż pod tym względem moja piękna córka zapierany dług wdzięczności wobec ojca ma, ale teściową mimo wszystko szanuję do tej pory… Pralka zaś dawno już zardzewiała… Choć to był oryginalny POLAR, a nie tam jakaś ruska WIATKA. Wtajemniczeni wiedzą o czym mówię…
Ale może o czymś przyjemniejszym… Zapachy dzieciństwa… Chyba temat każdemu dobrze znany. I tu właśnie moja teza, że każdy zapach był kiedyś pierwszy… W zależności w jakiej sytuacji go poczuliśmy, różnie go odbieramy… Teza moja, więc mój zapach i mój smród… I o dziwo u mnie smrody kojarzą się pozytywnie… Otóż pamiętam od małego zapach ojca, który jarał jak parowóz (robi to z reszta do tej pory) i mimo tego niewątpliwego smrodu wtedy kojarzyło mi się z bezpieczeństwem i ojcowską bliskością. Nawet teraz gdy wchodzę do jego zasmrodzonego auta to skojarzenie jest pierwsze, dopiero później naskakuję na niego, że śmierdzi i bałagan, czego mój staruszek albo nie słyszy albo udaje , że nie słyszy… Smród gnoju (obornika) . Niby straszny smród, ale kiedy teraz zdarzy mi się, przy okazji bycia na wsi, wejść do obory , czy chlewu, mam skojarzenia z dzieciństwa. I to miłe skojarzenia, bo wychowywałem się do wieku 7 lat praktycznie na wsi… Niezapomniane chwile, kiedy latało się w lato w samych majtkach od świtu do nocy, a świat , mimo ze stanowił go tylko dom, zagroda i sad był super ciekawy… Zapach liści na jesieni, kiedy to, co roku jako dzieciaki, obrzucaliśmy się nimi do upadłego, palone łęty po kartoflanych wykopkach, super niepowtarzalny zapach, którego nie zapomnę do końca życia… Zapach suszonych grzybów. Cha! Tu bardzo ciekawa teza. Mimo, iż uwielbiam ten zapach to kojarzy mi się również ze… brudnymi, tygodniowymi skarpetami… Tak, tak. Nie robiłem nigdy doświadczenia porównawczego, ale może kiedyś uda mi się 7 dni w tych samych… Brrrrrrrrrr… Albo pójdę na budowę do murarzy oni mogą mieć odpowiednie.. Dobra , wiem zagalopowałem się… a Flaki? Nasze narodowe kulinarium. Krowi lub świński żołądek , pokrojony w paski i odpowiednio przyprawiony. Ja uwielbiam, choć gdy gram na weselach, rzadko są tak przyprawione jak lubię… Tu mała smrodliwa dygresja. Flaki, które kupujemy (te suche) są już odpowiednio spreparowane i odgotowane. Pamiętam jednak, gdy dziadek bił świniaka , a później robiono wędliny i podroby, gotowano również świński żołądek…. Ufff trudno to było wytrzymać… ale się zajadamy. No pewnie nie wszyscy… Mam jeszcze jedną smrodliwą ciekawostkę. Parę lat temu gdy pracowałem w Anglii u pewnego Irakijczyka, który przebywał na placówce dyplomatycznej, po skończonej pracy pięknie nas ugościł. Mogłem sobie nawet z nim trochę pogaworzyć, mimo że mój angielski jest mierny, natomiast oboje znaliśmy nieźle rosyjski (kłania się poczciwa szkoła komunistyczna). Ugościł nas wspaniale, serwując obfity obiad składający się z wielu tradycyjnych dań podawanych w jego kraju. Wszystko bardzo nam smakowało. Na końcu podał specjał, o którym mówił że jest prawdziwym przysmakiem. Po raz pierwszy w życiu nie mogłem przełknąć podanych przez niego swoistych kotletów, których właśnie smród był połączeniem starych skarpet z czymś jeszcze obrzydliwszym… ale już nie wspomnę.. Jednak zjadłem, bo co miałem zrobić… popiłem coca colą i było very good. Reasumując: NIE KAŻDY SMRÓD CZŁOWIEKOWI WILKIEM!!!
Miało być tak zapachowo i pięknie, a wyszło smrodliwie, ale za to melancholijnie… Jednak się starzeję szybciej niż myślałem… Przycisnęło mnie….Idę …wiadomo gdzie idę…
Wyobraźmy sobie, że wchodzimy do kapsuły, do czegoś w rodzaju łóżka w solarium, tylko wygodnego, wyściełanego miękkim aksamitem. Kładziemy się wygodnie, zasłaniamy oczy specjalną opaską, abyśmy nic nie widzieli. Wcześniej jednak nastawiamy odpowiedni program np. „Rok”… Po chwili czujemy powiew mroźnego powietrza, ale tylko przez chwilkę, tak abyśmy nie zdążyli nawet poczuć chłodu, jak byśmy wyszli na moment na siarczysty mróz i zaraz potem wrócili do pomieszczenia… Czując powracające ciepło nasuwa się jedno: jesteśmy ciepłym przytulnym pomieszczeniu.. Nagle czujemy zapach lasu, żywicy świerkowej i już wiemy, że to choinka. Czujemy jakby stała metr od nas a zapach lasu łączy się harmonijnie z kolejnym, to zapach siana, który przechodzi w bukiet zapachu cytrusów, orzechów i czekolady… Już wiemy gdzie jesteśmy i co to za czas… Upewniamy się czując gorący powiew prosto z kuchni… To intensywne zapachy zupy grzybowej, pierogów z grzybami i kapustą, albo dla odmiany zupy owocowej, gorącego grochu z kapustą i oczywiście przenikająca nas woń smażonego karpia… Mija chwila, nie wiemy jak długo bo czując te pyszności zatracamy poczucie czasu… Cuci nas nagły powiew chłodniejszego powietrza, lekko wilgotnego, jakby ziemia odtajała i zaczęła oddychać wiosennym tchem… Czujemy ciepło słońce które ogrzewa parującą ziemię… Mamy wrażenie , że słyszymy wesoły świergot ptaków, a może słyszymy, nie wiemy czy to złudzenie czy zapach to sprawił… Znowu ciepło… Powrót do domu… Nowy zapach ? Tak. Już wiemy białej kiełbasy, żurku gotowanej szynki jajek posypanych lekko solą i pieprzem… Tu muszę wtrącić pewną dygresję. Otóż pamiętam z dzieciństwa, że w przeddzień Wielkiej Nocy nie chodziło się ze święconką tak jak już od wielu lat, tylko ksiądz przychodził do każdego domu po kolędzie i święcił całe wystawione na stole jedzenie. Było to niezapomniane zapachowe przeżycie, gdyż w każdym domu wystawiało się na przystrojonym stole jak najwięcej potraw aby ksiądz mógł je poświęcić. Bukiet był jedyny w swoim rodzaju, mieszanina zapachu białej kiełbasy, wędzonej (we własnej wędzarni) szynki, ale także ciast i innych smakołyków … No ale jedźmy dalej… Czujemy zapachy, które kojarzą się jednoznacznie… Zapach bzu, po chwili zapach konwalii, zaraz zapach całej łąki z gorącymi powiewami woni skoszonej trawy… Azą dech zapiera. Zaraz potem czujemy truskawki, takie świeże, prosto z krzaka, tuż za nimi zapach czerwcowego lasu z którego wyłaniają się niepowtarzalne zapachy poziomek, jagód i świeżych grzybów. Nagle czujemy kolejny powiew. Wilgotny szkwał z zapachem ziemi nadbrzeżnych roślin… jesteśmy nad jeziorem… Nad jeziorem o poranku, kiedy czuje się zapach rosy spływającej z dzikiej mięty i rumianku. Tak przynajmniej czujemy nosem… Powrót do domu? Nie …Znowu las zapach igliwia, mchu i liści… Powiew gorącego powietrza… No tak jedyny w swoim rodzaju zapach palonego na powietrzu drewna… A cóż to, kolejna woń… Pieczone kiełbaski i wygrzebane z popiołu lekko zwęglone kartofle… Pychota. Po nieco dłuższej chwili wyraźnie czujemy zapach skoszonego zboża by za chwilę poczuć woń suchego siana które ułożone w stogi schnie na słońcu. Nagle znów powiew, tym razem chłodniejszy i jakby bardziej ostry… Tak to zapach słonej wody… W naszej podświadomości rozciąga się błękit morza… Słyszymy szum fal i krzyki przelatujących mew… Powietrze znów się zmienia. Jest nadal wilgotne ale zapach zmienił się z morskiego na jedyny niepowtarzalny zapach letniego deszczu… Czyżby grzmiało… Może to burza.. Musiała to być burza, bo kolejny zapach jest tak charakterystyczny, że nie można go z niczym innym pomylić… Zapachy zmieniają się jak w kalejdoskopie… Czujemy zapach orzechów włoskich jeszcze z popękaną zieloną skorupką , który jest ostry, ale przyjemny, kolejne zapachy to maliny, agrest, jabłka, gruszki, śliwki i jeszcze wiele innych, tylko nie nadążamy rozpoznawać, ale nasza podświadomość dokładnie je poznaje… Zapach palonych łętów po wykopkach (musiałem o tym wspomnieć, to mój zapach z dzieciństwa) i już jakby coś się kończyło woń mokrych opadłych liści z drzew. Powiew narasta i znów czujemy wilgotna woń padającego deszczu ale takiego który pada już kilka godzin… Na koniec jest jeszcze jeden zapach… Początkowo go nie poznajemy… Zapach palącego się ognia, ale nieco inny zmieszany z zapachem świerku i kwiatów, ale jakich kwiatów? Już wiemy, poznaliśmy. To smutny zapach, nostalgiczny, woń palonych świec i świeżo ściętych chryzantemów … Już wiemy gdzie jesteśmy…
Tak powoli dobiega nasza podróż, gdzie nie ruszaliśmy się w ogóle z miejsca… Czy to możliwe jest w rzeczywistości? Nie wiem. Wiem, ze wystarczy tylko wyobraźnia. Wtedy wszystko jest możliwe…
Czy istnieją … Duchy. Pytanie zadawane przez każdego z nas, niezależnie od wieku, wyznania, braku wyznania, w różnym wieku i z różną częstotliwością, ale na tyle często, że duchy nie dają nam o sobie zapomnieć, nawet gdyby ich nie było… Temat rzeka – Amazonka, po długotrwałym deszczu tropikalnym… Mimo wszystko spróbuję go chociaż tknąć… Choć już się boję… może nie konkretnych duchów, ale niepokój już się wkradł ( wszak do godz. 0:00 już tylko 55 min)
Temat poruszam przypomniawszy sobie wakacyjną przygodę. Tu muszę nieco przybliżyć mój stosunek do tego wątku. Otóż w duchy nie wierzę (sorry, mam łzy w oczach i ciśnienie pewnie co najmniej 180/130 bo , nie dacie wiary, dokładnie w momencie kiedy napisałem słowa „nie wierzę” strzeliła butelka pet rozdymając zgniecioną wcześniej plastikową powierzchnię… Dla uspokojenia sytuacji stwierdzę, że piłem wodę 10 min temu i butelkę pozostawiłem lekko zgniecioną i nawet myślałem o tym, ze będzie mnie „straszyć”, bo wielokrotnie już mi się to zdarzało… Chociaż z drugiej strony już mnie wcześniej „coś” straszyło. Za jedną z moich szaf coś się przesunęło – dokładnie narożniki budowlane ( nie miałem gdzie ich wsadzić), ale też to się da wytłumaczyć… w taki , czy inny sposób… Mój stosunek do zjawisk „duchopodobnych” jest właśnie taki, że właściwie większość z nich można jakoś określić jako zjawiska normalne, a tylko nasze postrzeganie ich wywiera na nas wrażenie tajemniczości. Mówię to tylko na podstawie swojego doświadczenia (wszak 5- ty krzyżyk już za trzy lata!!!). Oczywiście znam, tak jak każdy z nas wiele opowieści o zjawiskach paranormalnych, ale przeszukując zakamarki swojej pamięci, nie przypominam sobie abym był ich naocznym świadkiem. Oczywiście dochodzi tu jeszcze sprawa wiary i religijności, bo właściwie każdy wierzący człowiek, niezależnie od wyznania, powinien w duchy wierzyć. Ja, (stety, niestety) skłaniam się coraz częściej ku ateizmowi właśnie miedzy innymi dlatego, że nigdy ze zjawiskami nadprzyrodzonymi się nie spotkałem. A bardzo bym chciał!!! Naprawdę!!! Może wtedy zakiełkowała by ponownie we mnie prawdziwa wiara… Zostawmy jednak ten wątek, bo trudny i nie każdemu może się podobać…
W lato moja znajoma Marla (skrót od Marleny) zaproponowała mi wyjazd do Świętego Krzyża koło Kielc. Jest to klasztor na wzgórzu. Nie będę opisywał samego zabytku, można wszystko znaleźć w necie. Napomknę, że Marla jest głęboko wierzącą osobą, ale równocześnie mającą specyficzne podejście do duchowości. Uważa, że ma zdolności do uzdrawiania, widzi pewne rzeczy i zjawiska, których przeciętny człowiek nie zauważa, bo twierdzi, że każdy może to zobaczyć, tylko musi po prostu chcieć… Ja bardzo chciałem i długo namawiać na wyjazd się nie dałem, choć do tego miejsca jest ode mnie jest ok 400 km. Z racji, że musieliśmy jeszcze jechać po jej nowo poznanych znajomych trasa się jeszcze wydłużyła. Ale dzięki temu byliśmy gośćmi u człowieka, który ma w ogrodzie prawdziwą …piramidę. No może piramidkę wys. ok. 4 m. Ale co piramida to piramida… Nigdy nie byłem w środku, ale o jej własnościach wiele słyszałem i czytałem. Podróż, jak to podróż trwała długo, ale się nie dłużyła, bo temat był gorący, a Marla też milczkiem nie jest. Cała „zabawa” była bardzo prosta. Mieliśmy przejść samotnie, nie widząc się wzajemnie, pod tę górę zwaną Świętym Krzyżem, ok. północy poprzez ciemny las kamienną dróżką, starając się skupić i medytować… Wg Marli i jej znajomych wszyscy powinniśmy w tym czasie zaobserwować dziwne zjawiska. Jak dziwne i co to za zjawiska dowiedziałem się później… Powróćmy jednak do piramidy, a właściwie wejdźmy do niej. W środku, przytulnie ciepło dwie kozetki, trochę jak u psychoterapeuty i wiele przedmiotów nieznanego pochodzenia i przeznaczenia. Właściciel piramidy –Darek, gość oryginalny, ledwo mnie witając kazał się położyć i od razu zaczął mnie badać stawiając dość szybką, ale bardzo przekonywującą diagnozę, że mam zaburzenia nowotworowe i jeśli nic z tym nie zrobię mam duże prawdopodobieństwo zachorowania na raka. Stwierdził to machając przede mną wahadełkiem. Znałem już wcześniej te sposoby, ale pewność siebie tego jegomościa była nie do zachwiania i moje zapewnienia, że czuję się zdrowy i silny kompletnie go obeszły. Efekt przysłowiowej mojej „sraczki” był spotęgowany tym, że o ile nie można nazwać mnie typowym hipochondrykiem , to zawsze (a właściwie od pewnego czasu) dość dogłębnie przejmuje się swoim zdrowiem i raczej o nie dbam, starając się robić co jakiś czas stosowne badania. Oczywiście niepokój mój wzrósł przypominając sobie , że ostatnie badania robiłem, jako okresowe badania zawodowego kierowcy. Było to „aż” trzy pełne, długie i nieprzerwane ,żadnym małym nawet „badankiem „ lata temu. To ponad 1100 dni !!! Przyznaję lekko się spociłem, wzrosło tętno, ciśnienie zapewne też, a ja już zastanawiałem się gdzie „raczysko” mnie dopadło, tzn. nie gdzie, tylko którą cześć moich trzewi, bo trzeba wspomnieć, że ów gość wskazał okolice mojego torsu i brzucha… Następnie widziałem się już w szpitalu onkologicznym (gdzie często przejeżdżałem z racji bliskości zamieszkania) , zobaczyłem wizję mojej beznadziejnej walki z chorobą, chemię itp (choć wypadanie włosów obeszło mnie bo jestem… łysy), inne sposoby walki, leki cud, brak nadziei , żegnanie się z bliskimi, testament… i nie wypowiem tego słowa… No Może trochę jestem hipochondrykiem. Ale świadomym! Kończę , bo godzina zero właśnie wybiła i nie chcę kusić… CDN
Jest jeszcze dość wczesna pora (21 40) dnia następnego, więc czując spokój duszy trwam w dalszym opisywaniu tematu duchów i wycieczki na Święty Krzyż…
Powracając do osoby terapeuty Darka poznanego w piramidzie, muszę przyznać , że jego wiara w to co robi uzmysłowiła mi, że może to nie przelewki i coś z tym trzeba robić. Nie dał się długo namawiać i zaznaczając, że robi to nieodpłatnie (zapewne z powodu sympatii do Mojej znajomej Marli) rozpoczął terapię oczyszczającą. Polegało to ni mniej ni więcej na tym, że położywszy mnie na kozetce ułożył na moim brzuchu (okolice wątroby) jakiś tajemniczy kamień. Drugi umieścił w okolicy serca poczym bezceremonialnie i bezgłośnie wyszedł zostawiając mnie w tym tajemniczym miejscu. Moje samopoczucie nie było zbyt dobre, bo hipochondryczne zakusy zrobiły swoje i nie było mi specjalnie wesoło. Po chwili w półmroku, gdzie paliły się delikatne lampki pod sklepieniem piramidy, dostrzegłem wiele dziwnych przedmiotów: jakieś maski, dziwne malowidła , figury geometryczne, urządzenia wzmacniające energię (jak się później dowiedziałem). Powoli się uspokajałem kiedy nagle… zgasło światło. Zrobiło mi się nieswojo , bo piramida nie miała okien i pozostałem w zupełnej ciemności. Trwałem tak jednak, bo terapeuta kazał mi się nie ruszać. Jako, ze jestem podejrzliwy z natury, zacząłem się już zastanawiać czy światło nie zostało umyślnie zgaszone gdy nagle…. znów się zapaliło…. Zanim wrócił terapeuta, powtórzyło się to kilkakrotnie, co spowodowało dodatkowe rozdrażnienie mego stanu ducha, wzmocnione długotrwałym przebywaniem w samotności. Trwało to gdzieś ok. 20 min. Po czym mój uzdrowiciel zjawił się bezgłośnie, zdjął ze mnie kamienie , i nic nie mówiąc wskazał, że mam wstać i wyjść z piramidy. Jego zachowanie było co najmniej dziwne, ale kładłem to na karby typowej u takich osób ekscentryczności. Dodam, że cały czas palił jak najęty, co widocznie nie przeszkadzało mu w wykonywaniu swojej misji. Niestety to było tyle, co przeżyłem w piramidzie, czyli właściwie tylko moje przeżycia wewnętrzne …Nic poza tym, a gasnące światło, jak się później dowiedziałem było spowodowane przez …energetykę, gdyż niedaleko przechodziła burza. Cały czas jednak miałem nadzieję , że prawdziwe przeżycia dopiero przede mną. Ruszyliśmy w drogę ok. godz. 22 00. Jak się później okazało, mieliśmy po drodze zabrać jeszcze dwie osoby. Jadąc w ciemnościach rozpętała się prawdziwa ulewa, ale było ciepło (lipiec), więc nie bardzo nam to przeszkadzało. W czasie podróży nasi nowo poznani znajomi snuli opowieści o przeżyciach, jakie przytrafiły im się podczas drogi pod górę Świętego Krzyża. Widziano dziwne światła, odgłosy rozmów, z daleka widać było postacie między drzewami, ale dominowały opowieści o różnych rozświetleniach między pniami drzew. Zapowiadało się fascynująco, tym bardziej, że każdy miał iść osobno w odległości kilkudziesięciu metrów od siebie… Trochę poczułem ciary na plecach , podczas tych opowieści, ale mój sceptycyzm wziął górę i stwierdziłem, że może umyślnie nasi „duchowi” przewodnicy wzmacniają nastrój swoimi opowieściami. Dowiedziałem się również, dlaczego (wg nich) właśnie na tej górze dzieją się te dziwne zjawiska. Otóż okazało się, że w klasztorze podczas okupacji więzieni byli w okropnych warunkach jeńcy rosyjscy, traktowani przez hitlerowców poniżej godności człowieka, umierali masowo, a niektóre napisy na ścianach lochów przestrzegały przed (!) kanibalizmem!!. Świadczy to dobitnie, jaki okrutny los spotkał rosyjskich nieszczęśników. W pobliżu klasztoru pochowano ok. 6 tysięcy jeńców. I to właśnie cześć tych dusz błąka się do tej pory pozostając miedzy światami. Oczywiście nasi nowi znajomi, przez całą drogę starali się nam wytłumaczyć ich całą duchową filozofię, która (przynajmniej dla mnie) była dość zawiła i skomplikowana. Ale, że bardzo chciałem przeżyć coś wyjątkowego, nie zadawałem, jak to zwykle robię , zbyt wielu pytań. Niestety pogoda nie dopisywała . Rozpadało się na dobre, potęgował to jeszcze nastrój tajemniczości i grozy. Po ok. 2 godzinach, zabierając po drodze jeszcze dwie osoby dojechaliśmy szczęśliwie na miejsce. Tu poznałem jeszcze jedna ciekawą postać. Była to Danka, od niedawna przyjaciółka Marli, z którą miała kontakt nie tylko na skype, ale odwiedzały siebie czasami (jak to Marla mawiała) w astralu… Czyli mniej więcej podczas snu.
Wg Marli Danka miała zdolności jasnowidza potrafiąc dostrzec rzeczy związane z dana osoba , czasami jej przeszłość, choroby, kłopoty, czyli wszystko co związanie jest z duchowością obserwowanej przez nią osoby… Może nie do końca jestem tu precyzyjny w opisywaniu jej umiejętności, ale tak to zrozumiałem i tak opisuję. Danka na dzień dobry (a właściwie nawet się ze mną nie przywitała), stwierdziła, że jestem kompletnie zablokowany i widzi, że mam wbity w plecy kołek. Tak dosłownie powiedziała. Potwierdził to bez mrugnięcia okiem mój terapeuta z piramidy Darek. Dziwnie mi się zrobiło na duszy, gdyż rzeczywiście od jakiegoś czasu czułem w górnej części pleców ból , jakby coś mnie tam uwierało… Zbieg okoliczności? Możliwe. Lekko się jednak zirytowałem, bo poproszono aby jeszcze jedna osoba mnie przebadała (podobno specjalista od uzdrowień). Odmówiłem jednak… hmmm chyba dlatego, że bałem się potwierdzenia diagnozy… Zwykle strachliwy nie jestem ,ale tym razem pod wpływem wydarzeń wokół mnie nie chciałem dalej kusić losu… CDN
Miejsce, do którego dotarliśmy nie było zbyt widoczne, ponieważ oprócz ciemności, padało jak z cebra, więc „jak oko wykol” to było mało powiedziane… Była tam nieczynna już (z racji pory) restauracja i hotel (chyba czynny) ale zamknięty i dostępny pewnie po wcześniejszej rezerwacji. Poza tym dostrzegłem Tablice z opisami Świętego Krzyża i bramę , przez którą prowadziła kamienna droga w górę.
Moi nowi znajomi rozmawiali ze sobą dość sugestywnie, ale nie do końca ich rozumiałem, bo mówili o jakiś czakrach, astralu i innych terminach zapewne związanych z ich filozofią, natomiast kompletnie dla mnie niezrozumiałych. Darek co jakiś czas „ podkręcał” nastrój tajemniczości, ale i tak byliśmy pod wrażeniem miejsca, czasu i chwili, więc nie było takiej potrzeby, a ja niecierpliwie już dreptałem w miejscu chcąc iść pod górę. Na szczęście pomimo ulewy było bardzo ciepło, więc ulewa nie była zbyt dotkliwa i chwytając parasole, ruszyliśmy powoli w drogę do klasztoru Świętego Krzyża. Marla nie miała parasola, ale na szczęście miałem w aucie koc, który zakładając sobie na głowę, czuła się stosunkowo zabezpieczona przed deszczem. Już sam jej widok przyprawiał o dreszcze, bo koc był koloru kremowego i spływając fałdami wzdłuż jej postaci powodował, że wyglądała jak wzorcowa zjawa z horroru o duchach z przeszłości.
Zaczęliśmy iść powoli w górę. Niestety decyzją naszych przewodników szliśmy jednak blisko siebie, gdyż nie znając drogi mogliśmy w każdej chwili zejść ze szlaku i wpaść w jakiś rów, dół czy zahaczyć o przydrożne krzaki. Powiem szczerze, że takich ciemności jeszcze nie widziałem, o ile można widzieć ciemności. Łatwo sobie wyobrazić, jak było ciemno, kiedy idzie się nocą przez las, a gruba warstwa chmur przesłania, wszystko co mogłoby zaświecić na nocnym niebie. I jeszcze ten deszcz! Mocny, uderzający grubymi kroplami spadającymi z drzew i wytwarzający charakterystyczny szum. Szum , który po jakimś czasie przechodzi w różne tonacje, w zależności od wielkości i gęstości drzew pod jakimi przechodziliśmy. Wiedziałem już wcześniej, że Marla nie jest strachliwa, więc nie przejmowałem się co się z nią dzieje, tym bardziej, że chciała iść sama. Droga była o tyle trudna, że autentycznie nic nie widzieliśmy. Nic, tylko ciemność, szum w uszach i co jakiś czas uderzenie naszego obuwia o kamienną drogę. Początkowo milczeliśmy. Szedłem obok kolegi Tomka, który co jaki czas mówił nam tylko gdzie mamy iść, aby zbytnio nie zboczyć ze szlaku. Nie wiem, czy się bałem, ale na pewno czułem lekki niepokój i oczekiwanie… Ale nie był to nastrój grozy. Raczej ekscytacja tym, co może się zdarzyć. Zacząłem wpatrywać się w ciemność niewidzącymi oczami i skupić się na swoich odczuciach. Czułem nicość w głowie, choć wyobraźnia podpowiadała mi obrazy, które chciałem zobaczyć… Wiedziałem, że nasz mózg, po jakimś czasie, kiedy długo przebywamy w ciemnościach, sam potrafi wytwarzać sobie obrazy, tylko po to aby przetworzyć coś czego nie dostarcza nam zmysł wzroku. Ale to był zbyt krótki czas. Wzrok powoli się przyzwyczajał do ciemności i nagle zacząłem coś dostrzegać. Ciarki mnie nieco przeszły, ale wpatrywałem się wprost przed siebie lekko w górę dostrzegając po środku lekką poświatę. Czy widziałem? Na początku nie byłem pewien… Po chwili wytężyłem wzrok do granic moich możliwości i dostrzegłem, że część drogi u góry jest nieco jaśniejsza. Już miałem nadzieję, że jest to właśnie „ coś”, czego nie można wytłumaczyć, ale po chwili spostrzegłem, że to po prostu przerwy między drzewami, gdzie pomimo egipskich ciemności można było dostrzec kontury koron drzew. A ponieważ szliśmy cały czas pod górę, miało się wrażenie, że to szlak się rozjaśnia. Czyli na razie nic… Ale szliśmy twardo w górę, niewiele odzywając się do siebie. Co jakiś czas potykaliśmy się o bardziej wystające kamienie, ale w sumie droga nie była zbyt uciążliwa. Nagle zauważyłem przed sobą jakąś czarną plamę, ale z racji ciemności, nie bardzo mogłem ją wzrokiem umiejscowić. Czarna plama, albo inaczej ciemniejsza plama niż pozostałe niewidziane ciemności. To mogło być coś. Po chwili stwierdziłem, że ta plama, pomimo, ze już widziałem, że się porusza, była w mniej więcej w stałej odległości ode mnie. Patrzyłem, nie, wpatrywałem się na siłę, potykając się przy okazji, o kamienie… W końcu dostrzegłem wyraźniejsze kontury!!! Był to kształt …parasola. Po prostu jeden z uczestników wycieczki szedł przed nami i pomimo deszczu mój wzrok na tyle się przyzwyczaił, że dostrzegłem znany każdemu zarys… Czyli znowu nic. Szliśmy już ok. 20 min , ale do końca nie wiem, bo w takich ciemnościach i otoczeniu czas biegnie nie wiadomo jak i w którą stronę…
Po jakimś czasie, dostrzegałem jaśniejsze plamy między drzewami… Las się przerzedził…
Ale co to !!! Coraz bardziej wyraźnie dostrzegałem kolor który kompletnie nie pasował do głębokiej czerni niezmiennie nas otaczającej. Początkowo nie byłem pewien, czy mi się to uroiło w głowie, ale przed nami w górze tliła się poświata koloru czerwonego! Tak. Tak to czerwona, lekko świetlista zorza! Pierwsza myśl, skąd cos takiego w środku ciemnego lasu!!!
Przyznam, że teraz poczułem dodatkową strużkę potu spływająca po moich plecach i obleciał mnie dreszcz prawdziwego strachu. Dlaczego?
Przypomniała mi się bowiem pewna historia opowiedziana mi w dzieciństwie przez moją …mamę. Otóż moja mama, która zawsze była osobą szczerą i raczej nie bujającą w obłokach, a dodatkowo opowiadała to swojemu ukochanemu dziecku, przytoczyła mi historię, która przydarzyła się jej kiedy szła lasem do domu z udanego skądinąd grzybobrania. Nie wiem, czy szła wtedy sama, ale tak przynajmniej to zapamiętałem. Otóż w pewnej chwili , w dość dużej odległości od niej spostrzegła wysoką postać koloru właśnie czerwonego, której dodatkowo świeciły się oczy!!! Wiem, że brzmi to niewiarygodnie, tym bardziej, że mama nigdy nie próbowała nas (mnie i brata) straszyć, a do lasu chodziliśmy często… Nie pamiętam niestety, ile miałem lat jak mi to mówiła, wiem, że to dziwne, ale nie pamiętam. Pamiętam, że byłem dzieckiem. Może kilkunastoletnim… Pamiętam też, w którym miejscu to się zdarzyło i kiedykolwiek przechodzę tamtędy zawsze powraca w pamięci ta opowieść. Szczerze mówiąc pamiętam, że to miejsce sobie wyobraziłem, że to właśnie tam się stało. Dziwne, , że właśnie tak pamiętam, bo mama wcale nie mówiła mi gdzie to było. Ponieważ jednak musiałem gdzieś to umiejscowić, zrobiłem to tylko w swojej wyobraźni… Niestety, moja mama nie żyje od wielu lat i nigdy nie będę mógł już skonfrontować tej opowieści z naocznym świadkiem… W tym momencie nasuwa mi się jednak inna myśl… Tak… Tak mogło być, zważywszy na to , że nigdy później nie rozmawiałem z mamą na temat jej przygody… Może ona nigdy mi tego nie opowiadała! Może mi się to po prostu kiedyś przyśniło? Czasami po latach człowiek nie wie, co było rzeczywistością, co snem, a co sam sobie uroił… Brzmi dziwnie, ale już robiono badania na ten temat( z resztą na jaki nie robiono). Człowiek z czasem urzeczywistnia niektóre zdarzenia zmyślone, albo wyśnione. Szczególnie gdy mija jakiś dłuższy czas, powoli zaciera mu się obraz jako wyobrażony, a przyjmuje go jako były, rzeczywisty… i wcale nie jest wariatem…
Idąc w tą lipcową noc, samotnie, w szumie wielkiego deszczu, pośrodku ciemnego lasu starając się skupić nad otaczającą mnie czarną rzeczywistością, ta czerwona poświata przypomniała mi tę niesamowitą matczyną opowieść. Nadal ją widziałem. Czerwoną łunę, coraz wyraźniej. I wpatrywałem się jak w zjawisko nadprzyrodzone, na które czekałem, ale nie wierzyłem, że nastąpi. Jeszcze kilka kroków i zobaczę dokładniej… Widać już nawet jak przebija się między drzewami… choć nadal niewyraźnie… Zaraz, zaraz.. To światło! Czerwone światło wysoko nad drogą, ale dlaczego takie czerwone? Idę coraz szybciej, aby w końcu sprawdzić co to jest. Nie wierzę? To czerwona lampa ostrzegawcza na wysokim maszcie… Wiadomo, wysoka góra , możliwość przelatującego samolotu, trzeba było miejsce oznaczyć, a ja głupi dopatrywałem się niewiadomo czego… Czar prysł, wszystko się wyjaśniło…
Idziemy w mroku, który można już „dostrzec”. Za chwilę wychodzimy z lasu. Z daleka majaczą niewyraźne kształty klasztoru, gdzie w jednym z okien pali się upiorne światło… Ale wszystko w koło jest już rzeczywiste, namacalne, coraz bardziej wyraźne. Opada ze mnie ekscytacja, ale pozostaje ciekawość miejsca. Jak każda stara budowla widziana nocą klasztor budzi grozę. Przypomnieli mi się rosyjscy żołnierze, którzy zginęli straszną śmiercią głodową, a ich ciała leża do tej pory gdzieś tu niedaleko. Czuję się dobrze, ale jestem nieco zawiedziony… Doganiam Marlę, ale jest skupiona i nie chce ze mną rozmawiać… Pytam, czy coś widziała? … nie odpowiada, nie naciskam, bo wiem, że nie uzyskam odpowiedzi. Przechodzimy obok klasztoru… deszcz pada, ale nieco lżej. Schodzimy teraz po kamiennych schodach, aby dość do miejsca, gdzie podobno spełniają się życzenia. Trochę niebezpiecznie, bo stromo, a kamienie ostre. Opodal leży płaski, nieco większy głaz, na który, kiedy się stanie i pomyśli jakieś życzenie, to na pewno się spełni… Nasi znajomi zapraszają mnie i Marlę abyśmy po kolei to zrobili… Nie muszą namawiać, każdy uwielbia takie historie… Hmm… w tej chwili (w czasie gdy pisze te słowa) ciepło mi się zrobiło na duszy, bo uświadomiłem sobie, co Marta wtedy pomyślała. Nie, nie… nie wyjawiła mi tego, ale po następnych miesiącach naszej znajomości, zbieg okoliczności sprawił, że teraz wiem jakie pomyślała marzenie…
Ciekawe, że właśnie w tej chwili po ok. trzech miesiącach od wydarzeń na Świętym Krzyżu, kiedy opisuję całą tą eskapadę, skojarzyłem fakty i już wiem.. Sorry, ale trochę się wzruszyłem… Nie mogę powiedzieć co pomyślała, bo to zbyt osobiste… ale widocznie musiałem to opisać, aby sobie to wszystko uświadomić… Nigdy z resztą nie planowałem opisywać tych wydarzeń… Cała ta moja pisanina wynikła trochę przypadkowo… a może to PRZEZNACZENIE ? O! Zaczynam być romantyczny…. a to niebezpieczne…. szczególnie dla mnie.
Po „koncercie życzeń” przechodzimy jeszcze kawałek drogi w dół wąwozu, który nieoczekiwanie ukazał się poniżej klasztoru. W ciemności nocy majaczy coś na kształt bramy. Dochodzimy do niej , wchodzimy do środka, aby choć przez chwilę ochronić się przed deszczem. Tutaj nasi znajomi raczą nas niezwykłymi opowieściami, których byli naocznymi światkami podczas swych wędrówek w to tajemnicze miejsce. Opowiadają min. o duchach, które, widzieli miedzy drzewami, o ludzkich głosach słyszanych jakby spod ziemi, o szeptach prosto w ucho, gdzie nikogo obok nie było. Kiedyś przebywając właśnie w tej bramie, która wygląda jak mała kapliczka, przez którą można przejść, widzieli duchy które, ukazały im się pod sklepieniem. Mieli ze sobą kamerę wideo. Nagrali film. Podobno wszystko dobrze widać… Dalej ich opowieść zeszła na ludzkie umiejętności, które posiada każdy z nas, ale nie jest tego świadomy. Mówili o uzdrawianiu na odległość, kiedy nie ma znaczenia, gdzie się znajduje druga osoba, opowiadali, jak mogą wpływać na otaczającą nas rzeczywistość i ludzi. Stwierdzili, że mogą nawet wpływać na pogodę!!! Tak! Ostrzegli jednak, że każda taka ingerencja może mieć też bardzo negatywne skutki, tłumacząc to tzw. efektem motyla. Sprowadza się to do tego, że każdy taki nadprzyrodzony wpływ na rzeczywistość musi być przemyślany bo inaczej można narobić wiele zła… W powrotnej drodze rozmawiałem z Tomkiem, który też jest uzdrowicielem. Opowiadał wiele o tym jak pomagał ludziom, jak przekonywał ich rzeczywistych swoich umiejętnościach. Mówił też o tym, ze tak naprawdę, nie tylko istoty żywe mają duszę, ale praktycznie wszystko co zostało stworzone przez Boga taka duszę posiada. Nawet kamień, ziarnko piasku. Atom. Dla mnie nie było to zbyt zrozumiałe, ale chyba mój realizm i pragmatyzm wziął górę i pewnych rzeczy nie mogłem sobie po prostu wyobrazić. Wiele z tego co mówił było dla mnie niespójne i czasami zaprzeczało samo sobie. Nie chciałem specjalnie wchodzić w szczegóły ich duchowej filozofii , bo nie o to tutaj chodziło. Chciałem tych ludzi po prostu poznać i przeżyć coś wyjątkowego. Staram się w życiu być otwartym człowiekiem na wszystko co niosą ze sobą ludzie i ich poglądy. Dlatego pragnąłem przyjmować ich poglądy tak jak oni je dostrzegają . Niestety, chyba nie udało mi się to. Sądzę, że wiem dlaczego. Otóż całe ich podejście do tematu duchów, sił i zjawisk nadprzyrodzonych nie było w sprzeczności z wiarą w Boga, a wręcz odwrotnie. Nieistotne jakiego Boga. W naszych rozmowach nie był on do końca określany. Ale wiara w Niego była i jest dla nich podstawą do rozpatrywania rzeczywistości tego świata w takim wymiarze jakim go właśnie widzą. Czyli to, czego doświadczali, a wierzę, że w taki czy inny sposób doświadczali, było tylko DOWODEM na istnienie Boga. Innymi słowy, podstawą ich obserwacji i w następstwie ich przemyśleń była Wiara. Z resztą obserwując ich zachowanie, ich fascynację zjawiskami, które co jakiś czas obserwowali, a co za tym idzie pewność siebie w ich określaniu i budowaniu swojego duchowego świata, spostrzegłem coś co widać właśnie u ludzi głęboko wierzących, by nie powiedzieć ortodoksyjnych. W tym momencie nasuwa mi się tylko jedno stare jak świat hasło: WIARA CZYNI CUDA. Broń Boże (nomen omen) nie chcę tu zaprzeczać istnieniu widzianych przez nich zjawisk. Oni je z pewnością widzieli, słyszeli i czuli na własnej skórze. To JA ich nigdy nie dostrzegę i nie poczuję, bo po prostu w nie nie wierzę. Moglibyśmy z takim rozumowaniem pójść o wiele dalej… Otóż wszystko to do tej pory co zdarzyło się ludzkości i było nie do końca wytłumaczalne było stworzone przez ich wiarę, może też przez wielką potrzebę istnienia wyższego, mądrzejszego i niewytłumaczalnego świata i wszechświata. Bo tak naprawdę czym jest świat i zjawiska przez nas postrzegane? Są dokładnie tylko (i aż) tym co wytwarzają w naszej głowie. Każdy z nas odbiera świat indywidualne. A może właśnie wiara powoduje, że część ludzi widzi świat tak samo i wg takich samych wzorców. Nie jestem filozofem i moje dywagacje pewnie są raczkowaniem prawdziwych mędrców tego świata. Zrozumiałem jednak, że mogło być wiele prawdy w tym co na początku powiedziała mi przyjaciółka Marli Danka: że jestem zblokowany i przez to nigdy nie wejdę do ich duchowego świata. Raz miałem nadzieję, że mi się to udało. Marla bywała u mnie w domu parokrotnie i pewnego razu zgodziłem się na seans oczyszczania, czy jak kto woli uzdrawiania przez nią mojego ciała. Miało to miejsce tuż po wydarzeniach opisywanych powyżej. Typowe proste czynności w tego typu terapiach.
Kazała mi się wygodnie położyć, odprężyć (zapaliliśmy świece) i zamknąć oczy. W ciszy i skupieniu uniosła swoje dłonie nad moim brzuchem i wykonywała nimi jakieś płynne okrężne ruchy. Czyli typowa czynność terapeuty. Trwało to może jakieś pięć minut. Starałem się mocno skupić i myśleć pozytywnie. Pytała się mnie w międzyczasie czy coś czuję i zaprzeczałem, bo rzeczywiście nic nie czułem. Po kilku minutach Marla powiedziała:
– jeśli za chwilę cos poczujesz, to potwierdź, albo zaprzecz. W tej chwili gdy sobie to przypominam mam lekkie dreszcze. Dokładnie w momencie, kiedy zapytała : czujesz coś?
Poczułem jak od miejsca gdzie były jej dłonie rozpłynął się po mnie bardzo głęboki i przyjemny dreszcz, tak mocny, że miałem wrażenie, ze wszystkie włosy na moim ciele (a jest ich sporo – najmniej na głowie) stanęły dęba!!! Ponieważ mój sceptycyzm jest raczej niewzruszony, jakież było moje zdumienie, gdy po ok. dwóch minutach Marta powtórzyła pytanie i sytuacja się powtórzyła , a dreszcz był jeszcze mocniejszy… Nie wiem czy był to na cos dowód, ale wiem co czułem, a czułem i to bardzo mocno. Może wtedy tak bardzo chciałem uwierzyć w jej zdolności, że doznałem tego wszystkiego, nie wiem. Wiem tylko ze NA PEWNO TO CZUŁEM.
Wycieczka do Świętego Krzyża skończyła się ok. drugiej w nocy. Do auta dotarliśmy totalnie przemoczeni, ale mimo wszystko zadowoleni. Przynajmniej ja i Marla. Owszem byłem trochę zawiedziony, ale zawsze to było jakieś nowe doświadczenie, a ja lubię poszukiwać. Był jeszcze jeden pozytywny aspekt tej przygody. Wspomnę tylko, że moja hipochondria dała znać dość szybko po powrocie. Myśl, że mogę być chory, nie dawała mi spokoju. Zrobiłem sobie wszystkie możliwe badania… Wszystko miałem w normie, czyli byłem zdrów jak ryba. Chociaż wiem, że nie ma badań które wykluczyłyby w 100 procentach chorobę nowotworową… Ryś, musisz się jednak leczyć…. na głowę.